Pomyślałem, że po prostu napiszę, jak było.
Po liceum plastycznym napisałem podania o pracę do ośmiu Pracowni Konserwacji Dzieł Sztuki w Polsce. Pierwsza odpowiedź przyszła z Olsztyna. Dorzuciłem do plecaka wędkę i pojechałem na drugi koniec Polski. Moje pierwsze zlecenie rzuciło mnie na kolana. Był to wielki obraz, szeroki na kilka metrów i długi na kilkanaście, zrolowany na drewniany walec. Rozwijane części malowidła trzeba było rekonstruować w miejscach, gdzie brakowało obrazu. Ponieważ nie było tak wielkiego stołu, trzeba było malować, po prostu klęcząc na podłodze. Z czasem dochodziły rekonstrukcje polichromii na rzeźbach i w końcu uzupełnianie ubytków drewna, czyli skrzydeł aniołom czy brakujących rąk ukrzyżowanym Chrystusom. Sporo nauczyłem się od starszych po fachu koleżanek i ten czas w pracy wiele dla mnie znaczył. Bo liceum plastyczne dało mi przygotowanie, a tutaj… to już była praca na „żywym organizmie”.
Dzień pracy konserwatora dzieł sztuki trwał sześć godzin ze względu na kontakt z całym arsenałem świństw do wdychania. Otwierając drzwi po pracy, wychodzisz do obcego miasta i pytasz sam siebie „co zrobić z resztą dnia?”. Między kawą a herbatą dowiedziałem się o prywatnej szkole. Szkoła uczyła technologii starych mistrzów malarstwa. Dowiedziałem się, gdzie to jest, i po pracy z olsztyńskiej starówki ruszyłem z buta na I Dywizji Wojska Polskiego.
Na miejscu poznałem uśmiechniętego pełnego energii faceta z brodą i długimi włosami. Gość nawijał jak Szymon Kobyliński, ale różnica polegała na tym, że Kobyliński był na ekranie, a Tadeusz Piotrowski tu i teraz w realu. Ma sporą wiedzę. Popiera ją przykładami. Uczy nie samej teorii, tylko od razu pływamy na głębokiej wodzie. Wpadłem po uszy w czasy starych mistrzów i jednocześnie był to okres przygotowywania do studiów na Akademii Sztuk Pięknych. Docierało do mnie, że mam za sobą uczenie się, bo coś było do odfajkowania w szkole. Tu i teraz uczę się dla siebie i albo wykorzystam ten czas, albo przeleci przez palce. Plastyk daje podstawy rysunku, malarstwa, rzeźby, ale praca mówiła mi codziennie – sprawdzam!
To, co mogłem wcześniej oglądać w muzeach, teraz leżało na stołach jako obiekty do renowacji, rekonstrukcji czy innej reanimacji. Ale fajne też było to, że w nowej szkole po pracy zanurzałem się w te same technologie, z których były zrobione te same prace, tylko kilka wieków wcześniej.